26 marca 2014

Królowa Tatr

22-03-2014

3:00 nieznośna muzyka, ale trzeba wstać, ogarnąć się, zjeść coś, spakować się i wyjechać. Brzmi ładnie, ale minęło 1,5 h za nim z Łukaszem opuściliśmy Hawirę. W autko i objazdówką wokół Tatr ku ich Królowej. Przybiliśmy na miejsce w momencie kiedy słońce ukazało swoje pierwsze promienie na okolicznych szczytach, chwila ogarniania się i do góry.


Tak swoją drogą, to Słowacy zarobili u mnie wielkiego plusa. Ogromny, nowy, darmowy parking, mogący pomieścić na prawdę duuużo aut, nie to co w Polsce, "Dzień dobry, 10 zł" na powitanie. Nie wspominając już o Kasprowym, gdzie trzeba zapłacić za parking i za taxi pod kolejkę... Ciekawe, czy kiedyś się ucywilizujemy? 

Wracając jednak do przyjemniejszych rzeczy: ruszyliśmy sobie spokojnie do góry, mijani przez kolejnych skiturowców pieliśmy się w stronę "krematorium" a następnie ku przełęczy.

krematorium 

 Zaletą porannego wstawania, jest z pewnością brak mijających cię  narciarzy zjazdowych w czasie podejścia stokiem. Warunki śniegowe w dolnych partiach pozwalały jedynie na podchodzenie po trawie i żwirze. 

Ponieważ moje cyngle przeciwsłoneczne uległy pęknięciu opracowałem metodę zastępczą na nie dostanie ślepoty alpejskiej, może tak mi bardziej do twarzy?


Kilku znajomych motorniczych śmigało już sobie po stoku, a my pieliśmy się w górę. Przy górnej stacji krzesełek znalazłem się w momencie wypuszczenia tabunu łaknących zjazdów narciarzy/turystów/ceprów.



Pozostawiając za sobą tłumy pieliśmy się wciąż w górę, na wysokości ok 2400 ściągnąłem narty, zostawiłem je na ok 2500, dalej napierając w rakach i z czekanem. Łukasz wniósł narty na plecach na sam szczyt - szacun. 


Wspinaczka była bardzo "fajna", trudności ok I, ale wszystko ołańcuchowane, w słoneczku czysta przyjemność. Oczywiście, będąc już prawie na szczycie doczekaliśmy się owacji/machań/powitań, ludzi którzy wyjechali tam. Jak się okazało plotki nie kłamią, rzeczywiście wołają tam przez megafon o odjeździe kolejki...


Na szczycie spotkaliśmy dwóch Słowaków, którzy weszli drogą Jordana, tam miała miejsce moja pierwsza próba zdobycia tego szczytu, zakończona na 2370, ale szczęśliwie. Baliśmy się lawin. Chwilkę po nas na Łomnicę weszły jeszcze 4 osoby, parka z liną oraz dwaj skiturowcy. Trochę odpoczynku w słońcu, niestety nie zabraliśmy dynamitu, więc parchaty budynek nadal tam stoi.







Najwyższy szczyt zdobyty własnonożnie w moim życiu - 2634 m. edit - Już nie aktualne, teraz jest to 6542 m n.p.m. Nevado Sajama w Boliwi.

Schodzenie po poletkach śnieżnych było dla mnie trudniejsze niż wchodzenie. Łukasz zaczął zjazd ok 50 m pod szczytem, wyżej nie pozwalały na to warunki śniegowe - 2x szacun. Co do zjazdu, to zdjęć nie ma, filmu też nie ma, są jedynie wspomnienia, ekstaza, zajebistość, po prostu coś pięknego. Tego się nie da opowiedzieć ani pokazać, to po prostu trzeba doświadczyć. Dodam tylko że zjazd na dół zajął ok 40 min, z licznymi krótkimi przerwami, ja po prostu wielbię ten sport :). Skiturinig - polecam.

Pogoda była świetna, drugi dzień wiosny, ciepło, trochę wiało ale nie przeszkadzało, cud, miód i orzeszki.
Start - ok. 6, przed 15 byliśmy znów na parkingu. 

Większość zdjęć by Łukasz Stempek

Niektórzy uważają, że targaliśmy na Łomnicę z pewnego, dziwnego powodu, czy ja wiem ;) ?



2 komentarze:

  1. Doskonałe!
    Zdjęcie 4 od dołu - ktoś tam był?

    OdpowiedzUsuń
  2. Maciek, to jest Kieżmarski szczyt i tego dnia widzieliśmy tam kilku śmiałków ;).

    OdpowiedzUsuń