3 grudnia 2014

Parque Nacional Sajama - choroba wysokościowa, lamy i gejzery

Parque Nacional Sajama (czyt. Sahama), czyli najstarszy park narodowy w Boliwii (utworzony w 1939 r.). Nazwa pochodzi od najwyższej góry, która znajduje się na jego ternie - wulkanu Sajama (przypominam, czytaj sahama). Ponadto atrakcją parku są lamy, alpaki, inne wygasłe wulkany oraz gejzery i gorące źródła, w których spędziliśmy prawie cały dzień :).

Było to najpiękniejsze miejsce jakie odwiedziłem w Boliwii. Wyróżnia się ono m.in. wspaniałą dzikością krajobrazu, oraz brakiem przytłaczającej komercji, która potrafi zniszczyć nawet najwspanialsze miejsce.

Wulkan Sajama

Po zwiedzaniu Salar de Uyuni udaliśmy się do Parku Narodowego Sajama. Samochodem terenowym zostaliśmy wywiezieni z zablokowanego miasteczka Uyuni do Oruro, skąd nocnym busem na kilka godzin udaliśmy się do stolicy Boliwii - La Paz. Warto nadmienić, że jadąc nocnym busem, lepiej wziąć śpiwór do bagażu podręcznego. Nocą w autobusie był przymrozek :). Dzięki kurtce puchowej nawet sobie pospałem, ale biedny Łukasz zdążył zapomnieć co to jest ciepło. Pamiętajcie, że jesteśmy na drugim po Tybecie tak rozległym i najwyżej położonym płaskowyżem na Ziemi (3300 - 3800 m n.p.m.), do tego panowała tam zima i nocą, było na prawdę zimno :).

W La Paz zrobiliśmy trochę zakupów, po czy wsiedliśmy do autobusu jadącego do miasta Arica, które leży na terenie Chile. Poprosiliśmy kierowcę, żeby wysadził nas przy zjeździe do wioski Sajama, który to znajduje się zaledwie kilka kilometrów przed granicą. Naszym oczom ukazał się wspaniały widok głównego celu ekspedycji do Ameryki Południowej :)

Nevado Sajama (6542 m), czyli wygasły stratowulkan w całej okazałości

Zauroczeni pięknem i dzikością krajobrazu porobiliśmy kilka zdjęć po czym gruntową drogą ruszyliśmy w stronę wioski, która jest oddalona o 11 km od głównej arterii. Nie zdążyliśmy zajść daleko, gdy zatrzymał się busik jadący do wioski i zaproponował nam podwózkę :). To miejsce od razu nam się spodobało. 

Parinacota (6348 m) oraz Pomerape (6282 m) 

Widoczne na powyższym zdjęciu wulkany znajdują się tylko w połowie na terenie parku narodowego. Powodem tego jest granica, Chile-Boliwia, która przebiega przez ich szczyty. 

Mniejsze góry, również nie były rzadkością

Po przyjeździe do wioski musieliśmy udać się w celu ,,rejestracji", gdzie wpisaliśmy nasze dane, telefony i zapłaciliśmy opłatę klimatyczną (ok. 20 zł), która pozwala na pobyt na terenie parku ile dusza zapragnie. 

Ludzie byli bardzo mili i pomocni, widać, że turyści nie goszczą u nich bardzo często. Pani wyjaśniła nam gdzie trzeba iść, aby zobaczyć co chcemy zobaczyć, gdzie wypożyczyć rowery, sprzęt wspinaczkowy, zrobić zakupy. Napotkany po drodze przewodnik, wyjaśnił nam jak należy atakować górę oraz co robić, żeby jak najszybciej się zaaklimatyzować. Powiedział również, że na Parinacotę, którą chcieliśmy zdobyć w pierwszej kolejności nie jest potrzebne nic, za wyjątkiem dobrych butów i aklimatyzacji. Już mieliśmy wypożyczać raki i czekan, a tu proszę, taka miła niespodzianka :)

Zrobiliśmy spore zakupy i obładowani (każdy niósł po 8 litrów wody oraz cały dobytek) ruszyliśmy w stronę wspomnianej Parinacoty. Pierwszą noc spędziliśmy w namiocie tuż obok wioski (znajduje się ona na 4250 m). Było zimno, poza namiotem temperatura spokojnie spadła poniżej -10 stopni Celsjusza. 

Następnego dnia twardo ruszyliśmy w stronę podnóży szczytu. Nawierzchnia, po której się szło pozostawiała sporo do życzenia. Chodzenie po pyle wulkanicznym, z kawałami zastygłej lawy przypomina chodzenie w śniegu po kostki.

Post-wulkaniczne podłoże

Kulturalnie szliśmy sobie koleiną po jeepach, które dowożą bogatych turystów pod górę. W pewnym momencie Łukasz stwierdził, że po co iść drogą, którą trzeba będzie iść dłużej, skoro można iść na rympał. (tzn. ,,Hura, widać górę! Idziemy!"). Ponieważ był z nas wszystkich najbardziej doświadczony posłuchaliśmy go. Jak się okazało, nie był to najlepszy pomysł. 

Zamiast iść 3 godziny, szliśmy 8 i nie doszliśmy. Wspomniany wyżej pył wulkaniczny, sprawiał, że przy każdym kroku stopa zapadała się kilka cm w podłoże. Jeśli do tego dodać mniejszą ilość tlenu na wysokości ponad 4000 m i ważące ponad 20 kg plecaki, łatwo się spodziewać, że szybko straciliśmy siły. Dodatkowo psychikę niszczyły niewielkie pagórki, które wciąż musieliśmy pokonywać na naszej drodze. 


Co chwilę zrzucaliśmy plecaki i leżeliśmy, długo leżeliśmy...

To, że byliśmy wycieńczeni nie zmienia faktu, że dookoła były niesamowite widoki oraz przyroda.

Nazwana przez nas ,,kupa dinozaura". Najprawdopodobniej były to porosty, które obrastały kamień, ale nasza wersja brzmi ładniej :)

Wymęczeni dotarliśmy w końcu do Base-campu na wysokości 4800 m (jak się później okazało pod Pomerape zamiast pod Parinacota). Szybkie rozbicie namiotu, przygotowanie jedzenia i spać.

Base Camp

Rano obudziliśmy sie już z bardziej optymistycznymi nastrojami. Obfite śniadanie i już ,,na lekko" ruszyliśmy w stronę szczytu...

Pomerape i gra wschodzącego słońca

Piękny krajobraz, 6-cio tysięcznik w tle i lekki plecak - czego chcieć więcej?

Do wysokości ok 5200 m bez problemu pięliśmy się w górę..

Pomerape, warto zwrócić uwagę na lodowe seraki pod szczytem

Lecz później się zaczęło. Na początku lekki ból głowy, następnie utrata siły. W końcu ból niemalże nie do wytrzymania i obojętność na wszystko. Choroba wysokościowa. Dopadło mnie.

Sorry chłopaki, nie dam rady. Te słowa powiedziałem na 5400 m. Kilka pytań i decyzja, że schodzimy. Łukasz podszedł jeszcze kawałek do góry, aby nabrać lodu, który później stopimy (nie było źródła, a zapasy wody miały się ku końcowi). Z powodu mojej choroby wysokościowej zdecydowaliśmy się zawrócić. W miarę tracenia wysokości było coraz lepiej...

Marcin czekający na Łukasza, który poszedł po lód, orz w tle ja, schodzący jak najszybciej w dół

Do tego miejsca udało nam się dotrzeć, jednak szczyt był wciąż daleko, prawie 1000 m w pionie 

Odwrót spod szczytu nie popsuł jednak dobrych nastrojów. Czy może być coś lepszego buldery z topem na pięciu tysiącach ;).

Marcin łoi najwyższy bulder w zyciu

Tak kończyła się większość prób, zarówno udanych i nie :)

Wróciliśmy do namiotu. Ból głowy ustał całkowicie. Niestety nasze zapasy żywności drastycznie się skurczyły i następnego dnia musieliśmy wrócić do wioski.

Tym razem również poszliśmy skrótem, czyli na hura widać wioskę i do przodu. Czasem jednak schodzenie z wytyczonych szlaków popłaca. Natrafiliśmy na piękne podmokłe pastwiska gdzie pasły się lamy i alpaki. Widok był niesamowity!

Parinacota oraz Pomerape obroniły się przed kolejnymi zdobywcami

Lecz przed nami był jeszcze główny cel - Sajama

Oczywiście każdy musiał mieć zdjęcie w cudownych okolicznościach przyrody

Tak, cieszyliśmy się, bardzo :)


Lama czy alpaka? Zawsze mi się myli...

Cali i zdrowi wróciliśmy do wioski. Prysznic, zakupy i spanie w innym miejscu niż namiot - po powrocie z gór człowiek docenia takie podstawowe rzeczy. Następnego dnia wypożyczyliśmy rowery aby zobaczyć ciepłe źródła i gejzery znajdujące się w Parku Narodowym Sajama.

Hej ho, w stronę gejzerów!

Alpaka (albo lama?) nie chciała ładnie pozować do zdjęcia z Marcinem :/

Po dwóch godzinach pedałowania gruntową drogą dojechaliśmy jednośladami do gejzerów. Niesamowite miejsce. Ciepłe, gorące oraz wrzące oczka wodne, dookoła których chodziliśmy po lodzie, ostałym po mroźnej nocy. 

Jeden z wrzących gejzerów


Piękne kolory i krystalicznie czysta woda

Nie trudno się domyślić, że bylismy szczęśliwi...

...bardzo szczęśliwi. (Na tym zdjęciu warto zwrócić uwagę, na nie codziennie występujące elementy ubioru: czapka + sandały).

Dolina, gdzie były gejzery



Szukaliśmy najbardziej odpowiedniego miejsca, aby wskoczyć do ciepłej wody. Wiadomo, że wchodzenie do gejzeru jest niebezpieczne, tego nie robiliśmy. Gorąca woda z gejzerów wpadała jednak do niewielkiego zimnego górskiego potoku. Po zmieszaniu się wód temperatura była idealna.


Zachwyceni niezwykłością miejsca oglądaliśmy cudowne kolory i formy gejzerów szukając jednocześnie najbardziej optymalnej temperatury w potoku.





To był gejzer błotny :)

Tak, znalazłem takie małe cacuszko i oczywiście musiałem usmarować się błockiem z gejzeru, no bo jak by inaczej...



Udało się znaleźć miejsce odpowiadające naszym wymaganiom :). Nie trzeba było długo czekać zanim rozebraliśmy się i wskoczyliśmy do ciepłej wody.


W wodzie siedliśmy długo, bardzo długo. Na tyle długo że słońce zdążyło nas elegancko spalić (Później dosłownie zrywałem opaleniznę). 

Marcin jako ,,Królewna Parchataka"

Były również bicze wodne

Kupa śmiechu i szczęścia :)

Godzinę przed zachodem słońca opuściliśmy gorące źródła i wróciliśmy do wioski, aby przygotować się do próby zdobycia Sajamy. Relaksację i odprężenie mięśni przed wyprawą mieliśmy chyba najlepszą z możliwych. 

fuentes termales - źródła termalne

Ostatni rzut oka na gejzery i czas ruszać w dalszą drogę.

Zdjęcia zrobione przez Łukasz Stempek (podroznawynos.pl)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz